czwartek, 16 lutego 2012

Skoro wszyscy podsumowali dwa tysiące jedenasty...

...Podsumuję i ja!
Tak, wiem, że wszyscy czekali, aż wyrażę swoje zdanie o mijającym roku, nie tłoczcie się tak, usiądźcie i poczytajcie o wszystkim, co robiłam w poprzednim roku!
Uwaga: będzie długo, ponieważ zamierzam wyczerpać wszystkie możliwe tematy. Jeśli moje kreskóweczki, komiksiki, filmiki i gierki Cię nie interesują, spokojnie możesz ten tekst pominąć (tylko co w ogóle tu robisz?), nie obrażę się.
A ponieważ pisanie tego zajęło mi tyle czasu i sił, będzie leniwie, bez obrazków. Normalne notki wracają od jutra (albo pojutrza)!

 Życie prywatne

NIKOGO NIE INTERESUJE.

Z takiego założenia wyszłam właśnie w tym roku.

Rachunek jest prosty: żeby obcych ludzi interesowało Twoje życie, musi być albo niesamowicie interesujące, lub musisz być kimś znanym. Albo to i to. Jestem wprawdzie niepełnosprawna, ale nie na tyle, żeby opowiadać jak cudem udało mi się przeżyć kolejny dzień zmagań z kalectwem. Nie mam też aż tak wielu znajomych, żeby pasjonowała ich moja potrzeba kupna poszewek na poduszki. Więc nawet na swoim twitterze piszę głównie o popkulturze. Lub, jak uważa znany i ceniony artysta Tomasz Zych, tylko o mandze. No ale przecież on nie rozumie.

Rysunki też usunęłam, a raczej wyniosłam się z nimi gdzie indziej.

And nothing of value was lost.

Anime

O tym głównie pisałam w minionym roku.

To w zasadzie nawet nie jest tak, że tylko oglądałam kreskówki - po prostu ciężko mi było znaleźć motywację do pisania w ogóle (to był popaprany rok), a z tym tematem jest akurat tak trochę, że to praktycznie samograj. Oglądasz odcinek, łapiesz screeny, pomniejszasz je, wrzucasz z głupawym komentarzem. Taki, w sumie, ekwiwalent oglądania z kimś i komentowania na bieżąco. Forever alone i te sprawy.

W tym roku też zaczęłam znów oglądać anime na bieżąco. Okazało się, że w niektórych przypadkach bardzo się to opłaca, aspekt socjalny i te sprawy. Oczywiście przy okazji zaniedbałam trochę starocie, ale ciężko się zmuszać do rozrywki jakby to był obowiązek, prawda?
Najlepsze anime jakie widziałam w tym roku: bez chwili zastanowienia wiem, że było nim Usagi Drop. To łatwy wybór. Po więcej na ten temat odsyłam do adekwatnej notki.
Najgorsze anime jakie widziałam w tym roku: "widziałam" to wygodna furtka, nie zakłada bowiem, że obejrzałam coś w całości. Mam bowiem zwyczaj porzucania czegoś, na czym traciłabym tylko czas. Tak właśnie zrobiłam w przypadku Guilty Crown. Nie miałam zbyt wysokich oczekiwań, wiedziałam, że to nowy Code Geass, ale jednak... Ale jednak wolałabym już obejrzeć CG jeszcze raz. W momencie gdy opowiadasz identyczną historię, tylko wymieniasz charyzmatycznego kombinatora na miękką kluchę, a tajemniczą złośliwą laskę na manekina bez charakteru jesteś po prostu paskudnym leniem. Fabuła Code Geassa była głupia i przekombinowana, ale bronił się interesującymi bohaterami. Gdy ich podmieniono, została już tylko muzyka.
Najlepszy bohater/bohaterka: ciężko wybrać kogoś tak, żeby się nie powtórzyć. Niech więc powtórzone będzie: Daikichi z Usagi Drop. Bo jest tak bardzo normalny i sympatyczny, w kompletnie naturalny sposób, nie sądziłam, że w anime to jeszcze możliwe.
Najgorszy bohater/bohaterka: Dalian z Dantalian no Shoka. To niesamowite, że Gosick pojawił się dopiero na przełomie 2010 i 2011 roku. Stworzył nowy gatunek anime detektywistycznych z biernym chłopcem i rozpieszczoną, wredną panienką w rolach głównych. Od tamtej pory co sezon pojawia się coś w tej tematyce i, o dziwo, znajduje fanów. Nie lubię podwójnych standardów, nie lubię gdy dziewczynie wszystko zostaje wybaczone tylko dlatego, że jest podobno ładna/podobno genialna/podobno lepsza od innych. W przypadku Kami-sama no Memochou jeszcze mogłam coś takiego kupić, bo Alice jest specjalnie społecznie nieprzystosowana. Ale Dalian, niby panienka z wyższych sfer, która ostro dowala innym ludziom w niewybredny sposób? Która nazywa imionami różnych zwierząt dziewczynę, bo jej strój jest inny? W czym niby jest od niej lepsza, z tym okropnym językiem? Nie, to, że ostatecznie przestaje na chwilę obrażać wszystkich wokół, bo właśnie opycha się słodyczami, nie czyni jej nagle uroczej. Jest rozpieszczonym, paskudnym bachorem. I to by może było akceptowalne, gdyby faktycznie była dzieckiem - ale przecież nie jest, przecież podobno zawiera w sobie ogromną wiedzę tysięcy książek, o czym wszystkim stale przypomina. Podręcznika dobrych manier tam nie było?
Najlepsze starsze anime, które widziałam w tym roku: Highschool of the Dead. Wygłup, który dobrze wiedział, czym chce być: historyjką z różnymi rodzajami fanserwisu i okazjonalnym moralitetem, a nie odwrotnie. Dobra zabawa bez zobowiązań.
Najlepsze kinowe anime: Ha, nawet faktycznie widziałam je w kinie! Chciałam opisać List do Momo, ale wymyka mi się. Nie dlatego, że zaniemówiłam, bardziej dlatego, że było tak bardzo zwyczajne, że ciężko sklecić coś sensownego. Nie było tak debilne jak Tekken:Blood Vengeance, tak przybijające jak Arietty, tak idiotycznie-zabawne jak Sengoku Basara: The Last Party. Tak, mało kinowych anime widziałam w tym roku po prostu. Na szczęście o Momo nie muszę już pisać, wyręczono mnie i możecie o niej przeczytać w najnowszym Arigato!
Najbardziej czczone anime, które ominęłam i nie jestem zainteresowana: W zasadzie jest sporo takich, ale tylko w jednym przypadku grożono mi śmiercią, bo nie pokłoniłam się przed czcią i chwałą geniuszu Ikuhary. Tak, mówię o Mawaru Penguindrum. Porzuciłam go po pierwszym odcinku, był bowiem nudny, przewidywalny i powtarzalny. Obserwacja zachwyconych fanów potwierdziła tylko moje przypuszczenia, może poza przewidywalnością. To druga Utena, a po co oglądać nową Utenę, gdy mogę obejrzeć jeszcze raz starą i nie obcować z odpychającymi psychofanami?
Najbardziej czczone anime, które ominęłam, ale zamierzam uzupełnić: jest trochę tego. Tytułów, które źle oceniłam, na które machałam ręką, ale jednak teraz chciałabym je zobaczyć. Najważniejszym z nich będzie zapewne Tiger & Bunny. Gdy przeczytałam, że znowu jacyś superbohaterowie, tylko tym razem REALISTYCZNI, ziewnęłam pogardliwie. Potem natknęłam się na coraz więcej zachwytów i były rzeczowe, i opisywane zalety miały sens. Znaczy, dobra, poza tym tłumem fujoshi rysujących gejowskie porno. Pewnie to też był jeden z powodów, dla których początkowo po tę serię nie sięgnęłam.
Żeńska seiyuu: Miyuki Sawashiro. Dzięki niej: miałam ochotę wyrwać płuca tej pełnej pogardy dla wszystkich Dalian, szanowałam niesamowicie dobrze wychowaną Busujimę w Highschool of the Dead, podziwiałam Cammy, walcząc z nią w Super Street Fighterze IV, zaakceptowałam Harukę z UtaPri, nawet, gdy zachowywała się jak najbardziej nieznośna memeja, a poważna Iwasawa z Angel Beats była, obot TK, moją ulubioną postacią. To niesamowite, że ta pani potrafiła jednocześnie zagrać najpaskudniejszego bachora jak i damę o najbardziej nienagannych manierach. I dzięki niej ani razu nie przewinęłam płaczów i jęków Haruki, nawet, gdy mnie korciło, a Iwasawy szczerze żałowałam.
Męski seiyuu: bardzo łatwo byłoby powiedzieć, że Norio Wakamoto. Gość jest bogiem, kradnie wszystko, w czym się pojawia, a pojawia się w naprawdę wielu miejscach. To dla niego zaczęłam oglądać UtaPri. Ale grał w niewielu oglądanych przeze mnie w tym roku rzeczach, więc nie pójdę na łatwiznę.
Dużo trudniej bowiem docenić kogoś, kogo, chyba na przekór piszczącym fankom, dotychczas się ignorowało. Dlatego w tym roku przyjemnie zaskoczył mnie Jun Fukuyama. Wcześniej kojarzyłam go głównie z Lelouchem z Code Geassa. Dlatego bardzo zdziwiło mnie, gdy się dowiedziałam, że grał Ayase w Okane ga Nai. Tego najobrzydliwiej stereotypowego, rozmamłanego, zapłakanego uke. Nie oglądałam tego, więc wyobrażałam sobie tę rolę jako niesamowicie źle dobraną, cały czas mając w głowie głos Leloucha. Aż ostatnio przysłuchałam się bardziej i okazało się, że gość jest tak naprawdę bardzo wszechstronny! Kimże on też ostatnio nie był! Trollkotem w Nyanpire! Robocikiem parodiującym Leloucha w MajiKoi! Głupkowatym i pewnym siebie Torim w Horizonie, a i wreszcie moim ulubieńcem - wiecznie zapłakanym łakomczuchem Kingo w Sengoku Basara: The Last Party. I znów, jak w przypadku pani powyżej, dał radę naturalnie i przekonująco zagrać zarówno życiowego przegrańca jak i życiowego zwycięzcę. Będę go uważnie obserwować.
Najlepszy Masamune Date: Obrodziło nam w tym roku nawiązaniami do jednej z najpopularniejszych postaci w historii Japonii. Jeśli czegoś zazdroszczę Japończykom, to na pewno tej umiejętności luźnego traktowania własnej historii i dystansu, z którego potrafią wyrosnąć tak świetne rzeczy jak pięciometrowy Hideyoshi Toyotomi strzelający laserami z oczu i Minamoto no Yoshitsune okazujący się być walczącym mieczem świetlnym przybyszem z Księżyca! Ta rzadko przeze mnie spotykana umiejętność wygłupiania się przy jednoczesnym wykorzystaniu najwazniejszych szczegółów - to nie Capcom bowiem wymyślił Shingena Takedę jeżdżącego na dwóch koniach w Sengoku Basarze, to jest fakt historyczny.
Najlepszym Masamune z jakim zetknęłam się w tym roku mianuję tego z Tono to Issho. Na początku spodziewałam się, że jako fetyszysta eyepatchów szybko stanie się nudny z coraz głupszymi pomysłami na zasłanianie swojego oczodołu i nie tylko, wkrótce jednak okazało się, że gość ma trochę więcej charakteru. Jest wprawdzie typowym rozkojarzonym, niedojrzałym chłopakiem, który potrzebuje niańki (ten ma aż dwie, Kagetsunę i Shigezane), ale to również jedna z cech, które czynią go najbardziej zabawnym Masamune Date w tym roku.

Komiksy

Tak się akurat złożyło, że czytuję głównie mangę, polskie komiksy i komiksy internetowe. Nie, nie mam nic przeciwko komiksom francuskim czy Marvelowym, wręcz przeciwnie, ale dobrze mi jest w tych kategoriach, w których obecnie siedzę.
Najlepszy polski komiks: Scientia Occulta. Trochę za dużo nawiązań do Harry'ego Pottera, a poza tym cud, miód i majeranek. Akcja, intryga, napięcie, sympatyczni bohaterowie, ładne i dynamiczne rysunki, przyjemnie wydane. Właściwie poszłam na Komiksową Warszawę głównie po to, żeby go kupić.
Najlepszy komiks azjatycki dostępny w Polsce: Uzumaki. Chciałam o nim napisać tekst, jak to czekałam cztery lata od pierwszej zapowiedzi, poleciałam do Centrum Komiksu zaraz po wyjściu, pochłonęłam siedząc do późnej nocy zachwycona i zauroczona i jedyne, co mi przeszkadza to to, że nie straszy. Było świetne, ale bardziej zabawne niż przerażające. Co też, w sumie, mi się podoba. Tekstu już nie napiszę, bowiem Uzumaki zachwycił się każdy i jego babcia, można więc łatwo znaleźć wypowiedzi ludzi lepiej znających się na komiksie, co także mnie cieszy.
Najlepszy komiks azjatycki czytany bezwstydnie w internetach: Otoyomegatari. Kaoru Mori, autorka Victorian Romance Emma, tym razem opowiada o życiu codziennym na Jedwabnym Szlaku, pod koniec dziewiętnastego wieku. Powolna, pięknie rysowana i wzruszająca opowieść obyczajowo - historyczna. Zawiera to, co lubię najbardziej - interesujące i dające się lubić postacie, całe mnóstwo. I przepiękne, przepiękne rysunki.
Najlepszy komiks internetowy: Manly Guys Doing Manly Things. Parodia popkulturowych badassów, a jednocześnie hołd im złożony. Główną wadą, jak to w parodii, jest przymus znania materiałów źródłowych, takich jak Final Fight, Zeldy czy Dragon Age, ale jeśli ma się pojęcie o vidya, to ten komiks jest złotem. I ma fantastyczne rysunki, autorka świetnie rysuje.
Najgorszy komiks: Człowiek Skurwiel i podobne. Duże Ilości Naraz Psów Dema odniosły spory sukces, więc znalazło się sporo naśladowców. Prosta forma zwiodła wielu, myślących, że wystarczy nabazgrolić parę stickmanów w paincie, pojechać żartem po bandzie i będzie ta sama jakość. Niestety, zupełny brak finezji i umiejętności posługiwania się medium sprawił, że czytanie kolejnych brutalnych przygód kreskowych ludzików jest żenującym i przykrym doświadczeniem.
Najfajniejsze zjawisko: Biceps. Bo zin jest bardzo ciekawy i przyjemny (pewnie niektórzy uznają to za bluźniestwo, ale dla mnie - ciekawszy niż Karton), Szkicownik Kalinowskiego był świetny i fantastycznie opracowany, a zapowiedzi na ten rok - obiecujące i wielkie. Kibicuję tym ludziom i radośnie śledzę ich dalsze poczynania. Also, moja recezja Szkicownika podobno była pierwsza, ha.

Filmy i seriale

W tym roku zarówno często odwiedzałam kino, jak i uzupełniałam starocie - za mało jednak, za mało. Ogólnie jednak uważam, że na tym polu było satysfakcjonująco - a jak ma być inaczej, gdy rok zaczyna się sylwestrową projekcją Bladerunnera z blu-raya?
Najlepszy film: X-men: first class. Materiały promocyjne były ohydne. Zapowiadały festiwal słabego cosplayu i tanich efektów. Tymczasem wizualia były na bardzo wysokim poziomie, ale nawet nie o nie tu chodziło. Wreszcie superbohaterowie z prawdziwymi, porządnymi problemami i dylematami, a nie HURR DURR MUSZĘ RATOWAĆ ŚWIAT BO LUBIĘ. No i to boskie cameo Wolverine'a. Straszna szkoda, że X-men i Avengersów robią różne wytwórnie, bardzo chciałabym zobaczyć ich spotkanie.
Najgorszy film: The Adjustment Bureau, lub, po polsku, Władcy Umysłów. Być może jestem niesprawiedliwa, bo trailer zwiódł mnie na manowce - pokazuje bowiem WSZYSTKIE emocjonujące sceny akcji. Jeśli się go widziało - w samym filmie pozostaje już tylko gadanie. Matt Damon jest przeuroczy i fajnie się go ogląda jako gadającego polityka i jednocześnie zakochanego człowieka, ale widziałam to już w lepszych filmach. Na przykład takich, których fabuła nie przypominała przekombinowanych anime Z PRZESŁANIEM.
Muszę oddać sprawiedliwość, że film był tylko nudny, nie sprawiał mi fizycznego bólu i miał trochę zalet. Wygląda na to, że miałam szczęście w tym roku tak dobrze trafiać, że najgorszy był akurat ten, nie tak przecież okropny. To dobrze.
Najlepszy starszy film: Siedmiu Samurajów. Tak, wiem, jak też się uchowałam nigdy tego nie oglądając. No, jakoś - prawda jest taka, że wielu kultowych klasyków jeszcze nie widziałam. Niektórych z nich nadal nie zamierzam oglądać, chcę się każdym z nich odpowiednio delektować. To pewne ryzyko - gdy bowiem oglądam po raz setny w nowszej produkcji jakiś motyw, będzie mnie on nudził w filmie, w którym pojawił się po raz pierwszy. Ale, jednocześnie, zachwycają mnie momenty gdy orientuję się, że tak, tu, proszę państwa, prezentacja formowania się grupy niezwykłych wojowników, jedna z pierwszych w kinematografii!
Poza tym to po prostu świetny film. Doskonale wyważone akcja, dramat i humor, piękne kadry (mimo że czarno-białe!), niesamowicie sympatyczni i niejednowymiarowi bohaterowie. Nadal trwam w zachwycie.
Najlepszy serial: Tak się złożyło, że nie widziałam żadnego wyprodukowanego w tym roku. Specjalnie - lubię ten komfort, że gdy pakuję się w dużo odcinków czegoś, to coś dostarczy rozrywki. Bo i naczej mogę się brzydko naciąć jak na to poniżej.
Czasem jednak trochę szkoda żyć ze świadomością, że obejrzało się już cały IT Crowd i nic więcej nie zostanie wyprodukowane. Szkoda - bo ten serial ma wszystko, czego mogłabym oczekiwać: angielskie akcenty, prawdziwe nerdowanie (nie tak wymuszone jak w Bing Bang Theory), uroczych awkward gości, naprawdę użyteczną kobietę, surrealistyczne wygłupy i jest tak bardzo memetyczny, że mlaskam w zachwycie.
Najgorszy serial: The Event: Zdarzenie. Coś, co wyraźnie cierpiało na syndrom Losta - zaczęło się wciągająco i tajemniczo, żeby w końcu okazało się, że żadnego interesującego pomysłu tu nie było, tylko głupotki na trochę wyższym poziomie niż moje podstawówkowe horrory wymyślane na bieżąco w klasie, a kilka naprawdę fajnych postaci tylko się zmarnowało. Gdybym do końca nie kibicowała tym dwóm-trzem osobom, nie obejrzałabym.
Ale - nawet nie było za bardzo po co kibicować, bo okazuje się, że cała intryga była bez sensu. Rozczarowująca produkcja.
Najlepszy film animowany: The Adventures of Tintin! Czy trzeba czegoś więcej? Ogromnym szczęściem udało mi się trafić na wersję z oryginalnym dubbingiem, więc już nawet przeklęte i niepotrzebne 3D przebolałam. W zamian bowiem mogłam się nasłuchać ulubionego Andy'ego Serkisa!
Najlepszy bohater/bohaterka: Mattie z True Grit. Zazwyczaj nie lubię przemądrzałych i wygadanych dzieci, prezentowanych jako lepsze i mądrzejsze od dorosłych. Nie tak świat działa. Ale Mattie nie jest lepsza - wielokrotnie rozczarowuje się, zderza z rzeczywistością i wiele uczy. Jest zdeterminowana i pyskata, ale obrywa za to. Jest też jednak trochę naiwna, mimo że przecież nie wychowała się w dobrobycie z dala od prawdziwych problemów. Ma charakter i przy okazji da się ją lubić.
Najgorszy bohater/bohaterka: Snake Eyes z G.I. Joe: The Rise of Cobra. Nie oglądałam kreskówki, nie zbierałam figurek, ale oglądałam ze specjalistą u boku. Jedyny sposób, w który mogli tę postać jeszcze bardziej zepsuć to gdyby się odezwał - podobno były plany aby opowiedział dowcip na końcu, na szczęście nie weszły w życie. Może i Snake Eyes nie nosi pomarańczowego dresu, nie próbuje zniszczyć świata bo ktoś go skrzywdził w dzieciństwie i nie molestuje koleżanek, ale nadal jest najbardziej bezużytecznym ninja jakiego w życiu widziałam. Straszna szkoda, bo miał przeogromny potencjał.
Najbardziej czczony film, który mnie nie obszedł: Disneyowska Księżniczka i żaba. Skłoniła mnie do refleksji - czy faktycznie wszystkie starocie Disneya to takie miałkie i nieciekawe byle co, czy to po prostu ten film, mimo obietnic, nie dogonił standardów. Graficznie perełka, szkoda, że w innych kwestiach obiecuje i nie dostarcza. Jedna rzecz mnie jednak zachwyciła - wreszcie Najlepsza Przyjaciółka Głównej Bohaterki, która jest blondynką i materialistką, ale przy okazji też troskliwą i życzliwą, prawdziwą przyjaciółką! Spin-off o Charlotcie chętnie bym obejrzała.
Najbardziej uznany film, który będę musiała jeszcze zaliczyć: Rise of the Planet of the Apes. Jak już wspomniałam - uwielbiam Serkisa. Ale nie lubię serii o Planecie Małp - obejrzałam wszystkie stare filmy, gdy były emitowane w telewizji, ale jakoś tak już od sequela zaczęły tracić sens. Gdzieś od czwartej części zaczęły być po prostu durne. W 2001 roku Tim Burton próbował wskrzesić serię i zrobił remake, ale bardzo słabo mu to wyszło. Tym bardziej zaskoczyła mnie lawina pozytywnych opinii - choć nie nastawiam się na wiekopomne dzieło, mam świadomość, że większość pochwał była oparta na pozytywnym zaskoczeniu. Nie jestem w końcu jedyną osobą na świecie, która zmęczyła się tamtą serią.
Najbardziej niezrozumiany film: Sucker Punch. To całkowicie normalne, gdy Poważni Krytycy Filmowi dają niskie oceny adaptacjom komiksów albo sci-fi. To są bardzo ciężko pracujący ludzie i nienawidzą rozrywki. Supermoce i sztuczna inteligencja, pfff. Ale gdy nerdzi, którzy widzieli trailery wypełnione fetyszami wrócili z kina i narzekali, że fabuły brak i że było bez sensu, zasmuciłam się. Potem przypomniałam sobie jednak, że nawet prostych jak drut i wyjaśniających wszystko łopatologicznie Incepcji i Czarnego Łabędzia ludzie nie skumali, więc nadal jest mi smutno, ale już rozumiem, skąd w tego typu filmach i innych dziełach kilkukrotne wyjaśnianie jakiegoś elementu fabuły. Właśnie dla ludzi, którzy bez dużej ilości słów nie rozumieją narracji. A potem jeszcze dyskusja u MRW mi wyjaśniła, że ludzie utożsamiają się z odpychającymi klientami burdelu lub biorą ukazaną przemoc wobec kobiet jako jej promocję (mimo że przecież była wyraźnie negatywna). A mnie dziwiły cutscenki w grach, gdy bohater przystaje i opowiada o rozmowie, którą przed chwilą przeprowadził - teraz już wiem, że są potrzebne.

Gry wideo

Stanowczo za mało o nich pisałam w tym roku. Zwłaszcza w stosunku do tego, w co grałam i co widziałam. Powinnam pisać więcej, stwierdzam oczywistość, wiem.

Najlepszy voiceacting: Zaczęłam zwracać uwagę na aktorów w grach dopiero rok temu. Dziś jestem fanką Liama O'briena, rozpoznaję też od razu innych ulubieńców. Jednak aktorstwo w Portal 2 było zupełnie nowym poziomem w stosunku do tego, z czym spotykałam się dotychczas. Bardzo mało postaci i praktycznie żadnych moich faworytów - a jednak, zarówno teksty jak i sposób ich wypowiadania to miód. Czy ziemniak albo jeżdżąca po suficie kula ze światełkiem mogą mieć uczucia? Tak, jeśli tylko odpowiednio wyrażą je głosem!

Najlepszy co-op: Rayman. Śliczny, trudne i satysfakcjonujące wyzwania, litość nad łamagami, zabawny friendly fire, pomysłowe i szalone designy, a wszystko w prześlicznej, kreskówkowej oprawie. Każdy człowiek na ziemi powinien w to zagrać, nie trzeba nawet koniecznie w co-opie, choć the more the merrier.

Największe rozczarowanie: Ultimate Marvel Versus Capcom 3. Capcom to firma, która ma trzy wyróżniająceją cechy: tworzy gry o beznadziejnej fabule, za to ze świetnym gameplayem i postaciami, oraz NIENAWIDZI NAS. Tak, mnie, Ciebie, jego, jej - CAPCOM NAS NIENAWIDZI. W tym roku najboleśniejszym dowodem jego nienawiści było to splunięcie nam w twarz. Cieszyłam się, gdy wyszedł pierwszy Marvel versus Capcom 3. Story było ochłapem a postaci niezbalansowane, ale co mnie to obchodzi, gdy mogę walczyć Amaterasu, Haggarem i Hsien-ko naraz. Miały pojawić się DLC poza tymi dwiema dodatkowymi postaciami - nie pojawiły się nigdy, ani one, ani patche. Za to KILKA MIESIĘCY PÓŹNIEJ wyszło to - zamiast DLC, musimy drugi raz płacić pełną cenę. Za kilka aren, sześć lubianych postaci, dla których każdy to kupi, oraz sześć postaci, które nikogo nie obchodzą. I nadal nie ma Megamana. Ja go przecież nawet nie lubię, ale jest mi przykro.

Najlepsza kolekcjonerka: Deus Ex. Bo zawiera action figure Jensena, którą lubię się bawić. Już trochę rozumiem ludzi fotografujących swoje wygłupiające się figurki, straszna szkoda, że Jensen nie może przytulać.

Najlepiej mi się oglądało: Assasin's Creed: Revelations. Są gry, w które grać nie chcę lub nie potrafię. Wtedy albo je ignoruję, jak Dark Souls, albo oglądam, jak dobry film. Nie widziałam nigdy pierwszej części AC, tej o Altairze, bo też i mało mnie wyprawy krzyżowe interesują. Renesans, ooo, tak, Renesans uwielbiam. Dlatego dwie poprzednie przygody Ezia Auditore mnie zachwycały, nawet pomimo, że głównymi złymi byli moi ulubieni Borgiowie. W trzeciej części o przygodach mordercy z Florencji widzimy Istanbuł - i nagle, mimo że Bliski Wschód też mnie nigdy szczególnie nie interesował, tę grę również obejrzałam z satysfakcją. Plus, Sulejman Wspaniały bardzo mi przypomina mojego najlepszego przyjaciela.

Najlepiej mi się grało: Okamiden. Emocjonowałam się tą grą od samego początku. W niektórych aspektach mnie rozczarowała, ale rozgrywka ogólnie jest świetna. Rysowanie stylusem, po ekraniku sprawdza się dużo lepiej, niż machanie wiilotem albo używanie gałki. Maksimum naturalności, minimum wysiłku. Zamiast bazgrolić wszystko co popadnie, trzeba się teraz skupiać na tym, co rysować i kiedy. Lubię.

Najlepszy odkryty staroć: Space Channel 5: Part 2. Chyba lubię gry rytmiczne. Takie polegające na używaniu stylusa i przycisków, no bo przecież nie na prawdziwym tańczeniu! Space Channel jest trudny, kiczowaty, głupkowaty i zawiera Michaela Jacksona. Jest świetny.

I, wreszcie... Najlepsza gra! Czyli Sengoku Basara: Samurai Heroes. Wyszła w październiku 2010, ale porządnie zaczęłam w nią grać dopiero na początku 2011 roku. Spędziłam w niej praktycznie cały rok, solo i w co-opie, z różnymi przerwami. Zapowiada się, że pogram w nią jeszcze długo, nadal zostało mnóstwo rzeczy do odblokowania i historii do obejrzenia.
Uwielbiam gameplay tego typu, rozegranie bitwy nie zajmuje długo (a można jeszcze w większości wypadków przyspieszyć, ignorując secrety), ale jest mocno satysfakcjonujący. Jeszcze się kiedyś rozpiszę na temat tej fanastycznej gry.

Przyszłość

Bardzo mi miło, że w, zakończonej już, ankiecie większość Czytelników wyraziła zdanie, że bardziej niż częstotliwość moich tekstów liczy się ich jakość i moje dobre samopoczucie. Albo niemiło, nie wiem.
W tej chwili czytają już chyba tylko najwytrwalsi (jeśli ktokolwiek), więc - dziękuję wszystkim za przyjemny 2011 rok i wracam do życia w teraźniejszości!

POWIĄZANE

0 komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.