wtorek, 8 marca 2016

Cotygodniowy Biuletyn Popkulturowy #9,5

No i jak zwykle, Natalka zabrała się za coś i Natalka popsuła. Ale jak miała nie popsuć, skoro tak naprawdę nigdy nie zaczęła i Biuletyny były cotygodniowe tylko z nazwy, a nigdy rzeczywiście? Ale hej, anime nauczycielką życia i królową nauk, wstaję i walczę dalej - w końcu jak inaczej wyrobić nawyk, jeśli nie próbami? Nie chcę zmarnować dyszki na rzewne powroty, żałosne przeprosiny i żmudne nadrabianie, więc dziewięć i pół. Może za tydzień będzie dziesięć. A może od razu jedynaście, no bo czemu nie.

Usagi Yojimbo: #20 Spotkania ze śmiercią, #21 Matka gór, Senso

Wreszcie udało mi się zdobyć dwa brakujące tomy mojej ulubionej serii komiksowej! Te dwa wyszły gdy byłam w klasie maturalnej, a zaraz potem zaczęłam pierwsze studia - w tamtym czasie miałam ekstremalnie mało pieniędzy i zupełnie inne priorytety, więc poprzeglądałam tylko w Empikach. Czas upłynął, kupiłam następne tomy, uzupełniłam pierwsze, wydane przez Mandragorę (RIP IN PEACE!), a te dwa chyba miały niski nakład, bo dość szybko stały się albo niedostępne, albo droższe niż cena okładkowa - więc było mi szkoda kasy. Ale ostatnio wreszcie się przełamałam, przepłaciłam trzykrotnie (koleś jeszcze w jednym zostawił paragon z Imago na którym widać, że zapłacił im DZIEWIĘĆDZIESIĄT PIĘĆ GROSZY MNIEJ) i mam już całą kolekcję - brakuje mi tylko Usagiego w Kosmosie, ale do spin-offów mnie aż tak nie ciągnie.
No właśnie, spin-offy - pamiętam gdy kiedyś na 4chanie myśleli, że Sakaiemu odbiło po śmierci wnuka i żony i postanowił zakończyć swoją najsłynniejszą serię inwazją kosmitów, podczas której WSZYSCY UMIERAJĄ. Cieszę się, że wtedy tego nie przeczytałam, tylko zaczekałam na polskie wydanie, gdy było już jasne, że to niekanoniczny spin-off i że śmierci wcale nie ma aż tak dużo, ale prawie każda jest naprawdę ciekawie, emocjonalnie przedstawiona. Bardziej jednak traktuję ten tom jako interesującą ciekawostkę.

Street Fighter V

Capcom poszedł po rozum do głowy i zamiast wypuszczać kilka wersji kolejnej części gry, co zawsze niepotrzebnie zwiększało ilość płyt na półce, teraz tworzy platformę - na początek dostajemy 16 postaci i kilka plansz, następne postaci będzie można stopniowo kupować jako DLC. Story Mode też kiedyś ma być dodane, bo w tej chwili mamy jedynie wstępy z dwiema-czterema walkami (w zależności od bohatera) i cutscenkami zilustrowanymi statycznymi szkicami wyglądającymi jak wyrwane ze storyboardów. Gra po sieci też beznadziejnie działa, no bo Capcom, ale jakoś podobno grać się da (sama nie próbowałam, wolę grać z ludźmi których znam), więc można olać, po co się starać.
Jeśli chodzi o roster to, oczywiście, nie mogło zabraknąć Ryu, Kena, Chun-Li i Bisona, ale już Guile'a nie ma, jeśli chcecie jego stylu to musicie grać Nashem. Na szczęście Cammy wróciła, więc mąż zadowolony, a ja też, bo Blankę wymienili na Laurę, seksowną laskę, podobnie szybką, rażącą prądem i przyjazną dla takich masherów jak ja. Z powrotów mamy też Vegę, Mikę, której kontrowersyjnie wycięto kawałeczek animacji jak klepie się w pośladki (Cammy też jedno ujęcie na tyłek wycięto, bardzo mnie to bawi, bo obie są w typowo wrestlingowo-sportowych kostiumach, a taka Laura ma ogromny dekolt tylko po to by być seksowną i tego nikt się nie czepił),
Karin, co do której byłam zawsze przekonana, że Capcom stracił prawa (do Ingrid chyba też nie stracili, bo się pojawiła w Project X Zone 2 ostatnio), Zangiefa,  Dhalsima, który nagle zapuścił brodę i wygląda przez to ze 30 lat starzej, oraz Birdie, który się roztył, więc teraz jest obleśnym grubasem myślącym tylko o jedzeniu, bo to w końcu wszystko co tłuściochy robią. Z czwórki nowicjuszy wspomniałam już o Laurze, jest też Rashid (OF THE TURBULENT WIND), Arab podróżujący ze swoim służącym, totalny nerd i totalny bro. Jego airbending jest troszkę dla mnie za trudny, ale nie aż tak jak te całe trucizny F.A.N.Ga (a na kropeczkę po ostatniej literce brakło?), stereotypowego pół-Chińczyka, pół-żurawia. No i Necalli, typowy Ostatni Boss, wygląda jakby się urwał z drugiej części Jojo, ale jest silny i wolny, więc zupełnie nie mój typ.
O mechanice nawet nie będę próbowała pisać, jest ten cały V-Trigger, którego nawet udało mi się użyć ze trzy razy, mashując w generalnym kierunku potrzebnych do niego półkółek. Za to muzyka mi się bardzo podoba, a areny to zawsze była moja ulubiona część Street Fighterów, bardzo lubię patrzeć na to, co się dzieje w tle.

Itoshi no Muco 16-18

Wreszcie dostaliśmy potwierdzenie rasy, jaką reprezentuje Muco! Otóż jest ona jednak Shibą Inu - nie było to jasne, bo Shiby od Akit różnią się głównie rozmiarem, a mój ulubiony kreskówkowy piesek był zawsze pomiędzy. Są też jakieś subtelne różnice w budowie, ale w tej brzydkiej, flashowej grafice nie widać aż takich szczegółów.
Wiadomo też wreszcie co się stało z matką Reny - rodzice dziewczynki są po rozwodzie i mieszkają w innych miastach, a mama czasem pozwala im wpaść. Jakie to świeże i nowoczesne podejście, że to ojciec zajmuje się dzieckiem! Zwłaszcza interesuje mnie w serii, która przecież nigdy nie aspirowała do bycia społecznie świadomą i zawiera skupionego na jedzeniu grubasa oraz molestującego geja. Swoją drogą, nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać na jak wiele Japończycy pozwalają sobie w porannych kreskówkach dla dzieci, nawiązanie do Lśnienia to normalka dla klasyków z Cartoon Network, ale nazwanie jednej z postaci "pedałem" już by raczej nie przeszło.

Himouto! Umaru-chan

Anime, które oglądam z mężem zazwyczaj mają dwie fazy - albo któremuś z nas się nie chce (przeważnie mi, bo mi się generalnie nie chce CO SZ. P. CZYTELNICY PEWNIE JUŻ WIEDZĄ), albo gdy już się zabieramy za oglądanie, łykamy po kilka odcinków na raz. No i tak się złożyło, że łyknęliśmy całą drugą połowę Umaru ostatnio.
Nadal nie lubię Umaru jako postaci, ale zaczęłam doceniać otaczający ja humor. Ta dziewczyna jest po prostu zbyt odrealniona, żeby faktycznie czuć tę całą patologię, która jej towarzyszy. To pewnie jeden z powodów do tego graficznego rozroznienia na Umarun~ i chomika, tak mocnego, że wszyscy poza braciszkiem się tak łatwo nabierają. Zresztą - w tym anime nikogo nie byłam w stanie polubić, więc też przemoc nie przeszkadzała mi tak bardzo jak zwykle. I to w sumie chyba dobrze, bo taki okrutny typ komedii gdzie postacie zabawnie cierpią jest najlepszy, spójrzcie tylko na Azumangę czy Hale+Guu.

Go! Princess Precure

Moje pierwsze w życiu oglądane na bieżąco Precury się skończyły, dwoma fantastycznymi i satysfakcjonującymi odcinkami. Ogólnie jestem bardzo zadowolona z tej serii, mimo jej ewidentnych problemów i słabości. Ponieważ najlepsze momenty były przyjemne, satysfakcjonujące i ślicznie wykonane, po prostu DOSTARCZAŁY. Już zaczęła się nowa seria, tym razem o czarownicach, ale ja nadal tęsknię za Kirarą i Miss Shamour. 

Mask of Zeguy


Od kolegów i koleżanek z pracy dostałam na urodziny klawiaturę bezprzewodową, więc wreszcie mogę się wygodnie rozsiąść przed telewizorem, nie wlec żadnych kabli i oglądać anime, ORAZ jednocześnie shitopostować na Twitterze. Pomimo zbierania milionów screenshotów i ciągłego tweetowania, samo przeglądanie internetów nie jest zbyt wygodne przy tej konfiguracji, więc dużo mniej się rozpraszam i ostatecznie korzystam. Na przykład oglądając na dużym telewizorze kreskówki sprzed dwudziestu lat w 4:3. Oh well.
A o tym konkretnym anime dowiedziałam się bo zobaczyłam ładny gif na Tumblerze i dowiedziałam się, że tylko dwa odcinki i zawiera POSTACIE HISTORYCZNE, więc - czemu nie?
Niestety, widziałam już zbyt dużo Dziwnych Japońskich Rzeczy, żeby dobrze ocenić, czy to anime jest złe i dziwne - wiem tylko, że całkiem nieźle się bawiłam. Podobało mi się zwłaszcza, że zmieścili całą historię razem z satysfakcjonującym zakończeniem w dwóch odcinkach, więc się nie dłużyło, może tylko trochę na początku, gdy dwie koleżanki z klasy się kłócą, potem zasypiają w autobusie, a ten toczy się do magicznej krainy...
... w której jedną z nich porywają mechaniczni wilkołacy aby Himiko mogła odprawić za jej pomocą rytuał cośtam niszczący świat, a druga rusza na jej ratunek, po drodze będąc oszukiwaną przez złego Zhuge Lianga, zaatakowaną przez Leonarda da Vinci, ale zaraz potem uratowaną przez Gennai Hiragę i Toshizo Hijikatę, którzy stoją na straży porządku w obu światach. Mamy trochę akcji, wybuchów, majtek i nawet scenę w kąpieli, wszystko się dobrze i trochę zbyt gładko kończy.
Obowiązkowe Chwalenie Najlepszego Kraju Świata.
Mój główny zarzut to właśnie traktowanie tych złych w tej bajce. Za to bardzo podobało mi się, że Hijikata dystansuje się od głównej bohaterki, ale nigdy nie zachowuje się jak chamski buc - na co jestem uczulona po tych wszystkich reverse haremówkach, gdzie taki typ faceta zawsze jest najpopularniejszy. Wink wink, nudge nudge, Hakuouki. Naprawdę cool koleś może być uprzejmy i mu tej fajności i chłodu nie ubędzie. Dzięki temu troje bohaterów współpracuje bez problemów i słabych dram wewnątrz grupy, mają dostatecznie dużo problemów na zewnątrz, z atakującymi cyborgami i hipnotyzującym trzymetrowcem, nieprawdaż.
Dużo lepszy Głupiec Nobunaga niż Głupiec Nobunaga, tyle tylko że nie zawiera Nobunagi. Tak, nadal nie przepracowałam traumy po Głupcu Nobunadze.

Bikini Warriors Special

Wreszcie doczekaliśmy się napisów do trzynastego odcinka Bikini Warriors! Warto było czekać, dostajemy lesbijski seks i sutki, bo to odcinek nieemitowany w telewizji, wyprodukowany wprost na płyty. Bardzo ładny też. Tak.

Zoolander

Tak, w końcu obejrzałam tego słynnego, memicznego Zoolandera. Nie, nie ze względu na sequel, po prostu czekaliśmy aż ściągnie się następny film o którym zaraz.
Zoolander bardzo mi się podobał - te wszystkie memy, zwroty, które weszły do użytku codziennego, odniesienia kulturowe i popkulturowe, niczym zaklęty w bursztynie obraz swoich czasów. Czasów mojej młodości, więc trochę nostalgłam i jestem zachwycona. Niczym sztuki Szekspira, ten film utrwala tamte czasy i kształtuje język potoczny po dziś dzień!
Uświadomił mi też, czemu wolę animacje - złapanie screenshota z ruszającymi się ludźmi tak żeby się nie rozmazali jest KOSZMARNIE TRUDNE.

Ant-Man

A o, ten film sobie właśnie ściągaliśmy, bo to jedyny Marvel Cinematic Universe którego jeszcze nie widzieliśmy. Lubię MCU. Zdarzają się tam ostro głupie filmy, zdarzają się tam mniej głupie filmy, zdarzają się tam całkiem osom, chociaż nadal niezbyt mądre filmy. Wszystkie dają mi jednak świetną rozrywkę i ten nie był wyjątkiem. Spodobała mi się zwłaszcza postać Luisa, meksykańskiego przyjaciela głównego bohatera. Luis lubi wytrawne wino i malarstwo, ale nadal jest gadatliwym idiotą - bardzo mi się podobała taka postać i trochę się z nim identyfikuję. Można podziwiać i nawet mieć wiedzę o sztuce wysokiej i nadal nie być zbyt inteligentną ani mądrą osobą! Bardzo podobało mi się też wizualne wykorzystanie tego całego pomniejszania - perspektywa, słodkie mróweczki, epickie walki na dziecięcych zabawkach. No i córeczka głównego bohatera była uroczym dzieckiem, nie dziwi mnie wcale, że mu tak zależało. Szkoda, że postać Evangeline Lilly miała brzydką fryzurę (tak, wiem, że musiała) i przez większość czasu była nieprzyjemna (tak, wiem, że miała powody).

Flashpoint Paradox

Było o Marvelu, to teraz o DC, które znam i lubię dużo mniej. Nie z powodu jakichś animozji, po prostu ciężko śledzić aż dwa tak mocno rozbudowane i zróżnicowane jakościowo uniwersa, wybrałam więc Marvela, bo mąż jest fanem X-Menów, a ja w dzieciństwie lubiłam kreskówki z Iron Manem i Spider-Manem i Benem Grimmem. W ogóle taka dziwna sytuacja, że Marvelowi wychodzą przyjemne i bezpretensjonalne filmy aktorskie, podczas gdy DC zabrało się za produkcję dobrych kreskówek - co mi pasi, bo w zasadzie to ja wolę animancje.
A sam film to ekranizacja komiksowego eventu o tym, jak Flash (w wersji Barry'ego Allena) budzi się w zupełnie innej rzeczywistości, gdzie nigdy nie dostał supermocy, jego mama nadal żyje, Batman używa broni palnej, Aquaman podbił Europę zachodnią, a teraz jest w stanie wojny z Wonder Woman, której Amazonki z kolei zniszczyły Wielką Brytanię.
Główny problem z tego typu historiami o alternatywnych światach jest taki, że ostatecznie niczyja śmierć ani krzywda nie ma znaczenia, bo to nie nasz znajomy bohater jej doznaje, tylko ktoś łudząco go przypominający. Podobno tutaj jednak coś się zmieniło i w tym podstawowym świecie, przynajmniej w komiksach. Dlatego planuję oglądać i następne filmy z serii.

Metro

Na  pierwsze walentynki po ślubie mąż zabrał mnie do Studia Buffo na to słynne Metro. To znaczy, nie to kultowe, bo jasne, że ci celebryci, którzy się na tym wybili są już zbyt starzy i zbyt znani, żeby fikać na jakiejś scenie w małym teatrze. I nawet dobrze, zawsze gdy spotykam kogoś znanego, na przykład na Targach Książki, to zajmuje mi chwilę zorientowanie się "skąd ja go znam?" bo mam fatalną pamięć twarzonazwiskową, więc tutaj nie musiałam się wysilać, bo Mariusza Czajkę wszystkie dzieciaki wychowane w najntisach rozpoznają bez problemu, intuicyjnie.
Tak dużo ostatnio tych pozytywnych doświadczeń, to nie jest wyjątkiem. Oczywiście, że te wszystkie teksty piosenek i problemy postaci są niesamowicie proste, ale nie prostackie, no i sama muzyka oraz choreografia były fantastyczne. Dawno nie byłam na niczym na żywo, bo nie lubię tłumów i zaduchu, a tutaj banda młodych ludzi skakała i fikała na scenie przez prawie dwie i pół godziny (z kwadransem przerwy), a ja się zgrzałam od samego braku klimatyzacji w tej sali. Jestem pełna podziwu dla artystów i mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się na coś podobnie dobrego wybierzemy.

Kółeczko wzajemnej adoracji

O newsach postanowiłam tym razem nie pisać, bo pewnie już wszystko od dawna wiecie, a one się tak zmieniają szybko, że matkobosko! Za to dobre teksty pozostają wieczne. To odpowiedni czas, żeby  się przyznać, że backlog dopadł mnie również w czytaniu internetów, więc mam mnóstwo rzeczy zapisanych na później, wylewających się z Instapapera i atakujących z Feedly i w rezultacie podlinkuję Wam prawie tylko te starszawe, o których jakości mogę zaświadczyć.
Więc na początek: polecam anglojęzyczny reportaż o kulisach pracy i problemach japońskiego gwiazdora porno. Niestety, coś to chyba skasowano i dostępna jest tylko brzydko sformatowana kopia zapasowa Googla, ale to nadal świetna lektura. Bardzo lubię dowiadywać się o życiu codziennym w Japonii, zwłaszcza o jego mniej pięknych, drobnych, ale upierdliwych stronach - na ten temat właśnie ponarzekała autorka Tokyo Pongi, polecam też komentarze, gdzie czytelnicy dorzucili garść własnych doświadczeń. Natomiast ja, jeśli wybiorę się do Japonii to tylko jako turysta - a oto lista rzeczy, które muszę zrobić.
Jeśli nie wiecie jakie anime oglądać, możecie zerknąć na świeżo zaktualizowane listy top 30 Scampa, Shinmaru i Inushinde - autorów jednego z moich ulubionych blogów o anime. Jest też wspólna lista, którą ustalali razem. Wszystkie tytuły mają krótkie uzasadnienia, więc nawet, jeśli Wasz gust nie pokrywa się z nimi (czcić Code Gay-assa i nazywać po nim bloga, co za fail, iks de), nadal możecie się zorientować czy warto danego tytułu spróbować. No i jest jeszcze lista na Anime Maru, najlepszej newsowni o tematyce anime.
Jeśli natomiast chcecie rekomendacji starszawej, ale dobrej mangi, to tutaj macie tekst pochwalny o Family Compo, uroczej historyjce o uroczej rodzinie transseksualistów. Albo u Otai, recenzja Marsa Soryo Fuyumi, autorki, którą Waneko kiedyś bardzo lubiło i wrzucało sporo krótkich historii do Mangamiksu, ale tylko jedną wydali w normalnych tomikach. To dość ciężkie, dziś już zapomniane (bo nigdy nie zekranizowane) shoujo, a ten tekst sprawił, że zachciało mi się wrócić do tych, zupełnie nie moich, klimatów. Frustrujące.
W temacie ekranizacji - wpis tłumaczący kilka tweetów producentki anime (z których najbardziej znany jest chyba Barakamon), w którym wyjaśnia ona, dlaczego kolejne sezony Naszego Ulubionego Anime nie powstają. W dużym skrócie - sprowadzajcie DVD i Blu-raye z Japonii, albo zapomnijcie o mieniu jakiegokolwiek wpływu, nawet gdy kupiliście adaptowaną mangę/książkę, albo, co gorsza, gadżety. Oczywiście istnieją wyjątki, ale generalnie rynek anime jest beznadziejnie skonstruowany i trochę chciałabym na to ponarzekać, a trochę tak jakby nie mam kwalifikacji, więc pewnie tego w końcu nie zrobię.
Na Drugged By Movies, moim ulubionym blogasku o starych filmach klasy Z - Riki-oh, czyli legendarnie brutalna ekranizacja pewnej starej mangi. A gdzie indziej - naprawdę wartościowy wywiad z zawodowym tłumaczem o języku i stylu.

Jak zapewne zauważyliście, niniejszy blogasek przeszedł intensywny lifting i wreszcie wygląda po ludzku - szablonik który po wielu trudach wybrałam spośród tysięcy nie prezentowałby się tak wspaniale, gdyby nie pomoc Piotra Zaborowskiego, któremu bardzo dziękuję. Jeśli nie macie mnie dość,  możecie zerknąć na Twittera albo na nowiuśki facebookowy fanpage  bloga.

POWIĄZANE

0 komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.